Coffe & Book

Coffe & Book

poniedziałek, 23 maja 2011

My name is Player. Viola Player




Po kryminały sięgam rzadko, o ile w ogóle. Pośród książek, które czytam w ciągu roku te z gatunku kryminalnych można policzyć na palcach. Jednej ręki. Cóż więc skłoniło mnie do sięgnięcia po Altowiolistę Jana Antoniego Homy? Czynników złożyło się na to kilka. Po pierwsze tytuł. Z miejsca mnie przyciągnął. Altowiolista, to jedno z takich słów, które się smakuje, wypowiada na głos, by usłyszeć ich brzmienie. Oczywista, zaintrygowało mnie o czym może być książka, tak właśnie zatytułowana? Druga sprawa to okładka – utrzymana w ascetycznej formie pod względem barw, przedstawia fragment instrumentu skrzypcowego, o ton ciemniejszego niż czarne tło, na którego tle wyróżniają się jasne struny i spływająca po nich kropla gęstej czerwonej krwi. Wiem, wiem, nie ocenia się książki po okładce, ale prawda jest taka, że dobrze zaprojektowana okładka, cieszy oko i potrafi zaintrygować. Jestem wzrokowcem i okładka Altowiolisty mi się zwyczajnie spodobała. Trzecią rzeczą, która zaważyła na wyborze tej akurat lektury było nazwisko autora. Nie, nie dlatego, że znam lub kojarzę z jakimiś innymi jego dziełami. Nazwisko, podobnie jak tytuł bardzo sympatycznie mi brzmiało. Wziąwszy wszystko razem zdecydowałam się ściągnąć książkę z bibliotecznej półki. No a po czwarte, w końcu przeważył opis z obwoluty. Z tych oto, bardzo błahych powodów rozpoczęłam lekturę powieści. Okazała się ostatecznie dobrym wyborem, a książka przyniosła mi sporo przyjemnych doznań – ich głównym źródłem wcale jednak nie była kryminalna intryga. O tym za chwilę, najpierw może słówko o fabule.
Głównym bohaterem jest Bartosz Czarnoleski, sympatyczny muzyk, tytułowy altowiolista, który pewnego wieczoru podczas przechadzki z psem po parku jest świadkiem brutalnego napadu na słynnego dyrygenta, Damiana Rucacelliego. W trakcie szamotaniny z bandytami maestro wrzuca do parkowego jeziorka jakiś przedmiot, po który aportuje pies Bartosza, Eston. Przedmiotem okazuje się batuta dyrygencka, która staje się kluczem do historycznych wydarzeń z początków hitlerowskiej okupacji. Jak to w kryminałach, detektyw amator bystrzejszy jest od całej policji i przeprowadza żmudne, a przynoszące niespodziewane tropy i rozwiązania śledztwo. Wszystko to pomiędzy ćwiczeniami na przesłuchanie do orkiestry, zarabianiem w dorywczych projektach - typu nagrywanie ścieżki dźwiękowej do filmu - oraz spacerami z psem. Nie należy również zapominać o prześlicznej wiolonczelistce, która  w pewnym momencie zaczyna zajmować całkiem sporo miejsca w dumaniach naszego muzyka.
Nie wiem czy wypada w ten sposób określić kryminał, ale Altowiolista jest bardzo sympatyczną powieścią. Duża to zasługa kreacji bohaterów – głównego i tych pobocznych, nakreśleni są z wyraźnym ciepłem, jakby autor  pisał o żywych ludziach, których darzy szczerą życzliwością. Sam wątek kryminalny nie jest jakoś szczególnie skomplikowany, choć intryga dosyć pomysłowa, sporo czerpie ze schematów powieści sensacyjno-przygodowej. Niemniej nie to mi się w tej książce tak spodobało, nie to sprawiło, że mnie do niej ciągnęło i czytałam z autentycznym zadowoleniem. Powieść rozgrywa się w środowisku muzycznym i pełna jest arcyciekawych informacji o tymże. Można się dowiedzieć jak wygląda przesłuchanie do orkiestry, dlaczego altówka uważana jest za „gorszy” instrument, jak wygląda współpraca orkiestry z dyrygentem, dlaczego na audycjach orkiestrowych zawsze pojawia się Don Juan Richarda Straussa i z jakiego powodu muzyk to zawód wysokiego ryzyka. Autor postarał się nawet o piękny opis całej orkiestry z uwzględnieniem każdej sekcji instrumentów. Wszystko to wplecione w sensacyjną fabułę w sposób niewymuszony i całkiem uroczy. Dla mnie osobiście to jeden z największych atutów powieści, kto wie czy nie największy nawet? Drugim jest styl pana Homy – ładny literacko język, o płynnej frazie, który przyjemnie czytać. Zdania są tu wycyzelowane i oczyszczone z uproszczeń i infantylizmu, jakie zdają się cechować większość współczesnej prozy. Czasem autor wdaje się w niepotrzebne moim zdaniem dygresje, są partie tekstu, gdzie powycinałabym bezlitośnie pewne nadbudowane sformułowania, ale nie jest ich na szczęście zbyt wiele. Jan Antoni Homa pisze ze swadą, piękną polszczyzną, zabarwioną subtelnym humorem.
Podobno w opisanych w tekście muzykach łatwo można odnaleźć żywe pierwowzory – nie wiem, nie jestem aż tak zorientowana we współczesnych muzycznych sławach, by się na to pokusić, natomiast miejsce akcji jest już bez trudu rozpoznawalne. Odrobinę zakamuflowane, ale tak, by bez większego wysiłku można się było domyślić o jakie miasto chodzi.
Czytałam Altowiolistę z przyjemnością i uśmiechem na ustach. Nie mam pojęcia czy spodobałaby się wielbicielom kryminałów, ja sama do nich ostatecznie nie należę. Fabuła może być dla nich niezbyt wymagająca, zbyt wiele rozwiązań i tropów dosłownie bohaterom „spada z nieba”, za dużo tu zbiegów okoliczności. Za to powinna spodobać się wszystkim, którzy cenią sobie rozmaite muzyczne smaczki i posmaczki, jest ich tu pełno.

środa, 4 maja 2011

Co kot, to obyczaj


Czy dom bez kota - najedzonego, dopieszczonego i należycie docenionego - zasługuje w ogóle na miano domu? - zastanawiał się swego czasu Mark Twain. Dla miłośnika kotów takie pytanie będzie tylko i wyłącznie retoryczne. Koty to stworzenia jedyne w swoimi rodzaju. Opowiadania zebrane w kolejnym tomie z serii Balsam dla duszy, są tej tezy literackim dowodem. Opisane w nich koty są różne i różniste. Zabawne, rozbrajające, koty-bohaterowie, koty dzikie i koty udomowione. Są koty pieszczochy i koty-żywioły; koci terapeuci, koci władcy świata, kocie przylepki.  Są koty leniwe i koty - wojownicze tygrysy. Jako wielbicielka tego futrzastego rodzaju, nie mogłam przejść obojętnie obok takiego tytułu. Balsam dla duszy miłośnika kotów rzucał mi znaczące spojrzenia z bibliotecznej półki - po prostu, musiałam go wypożyczyć. Wprawdzie Balsam dla duszy jakoś szczególnie mi się nie kojarzy z ucztą literacką, opowiadania w tej serii, jak sama nazwa wskazuje, mają być terapeutyczne i podnoszące na duchu -  w wydaniu amerykańskim często oznacza to nieznośną ckliwość. Po trosze miałam rację. Zbiór jest nierówny. Teksty w nim zawarte mają bardzo zróżnicowaną wartość literacką, ale zdarzają się też historie perełki i dla nich właśnie warto po tę antologię sięgnąć. Do perełek z pewnością należą te opowieści, które opisują kocie zachowania - właściciele (istnieje uzasadniona wątpliwość czy to właściwe słowo) kotów mogą bez trudu odnaleźć w nich wypisz-wymaluj swoich ulubieńców.
[Serena] opróżniała moją szufladę ze skarpetkami. Bawiła się w kosi-kosi łapci w muszli klozetowej. Jej piłeczki (utaplane uprzednio w misce z wodą) sabotowały nasze obuwie. Karteczki samoprzylepne z ważnymi wiadomościami były tropione, porywane i mordowane. Kubki z kawą aż się prosiły, żeby zanurzyć w nich łapkę i potrząsając nią, tworzyć kolejne dzieła w stylu prerozchlapizmu ponowokociego na monitorach komputerów, encyklopediach i nieskazitelnie czystych manuskryptach. To cytat z opowiadania "Serendipity". Do kategorii perełek zaliczam też rozbrajające opowiadanie "Dzyń! Dzyń!" o tym, że koty same decydują kiedy i jak chcą się bawić czy napisany ze swadą, zabawny "Obóz kondycyjny", w którym właściciel kota z nadwagą usiłuje pupila odchudzić. Jest też dowcipna i niezwykle spostrzegawcza Karta Praw Kota i Obywatela. Oraz parę innych, wartych uwagi tekstów. Całość podzielona jest tematycznie na kilka grup. Każde opowiadanie ma innego autora, i tylko niektórzy z nich zajmują się zawodowo literaturą, reszta to hobbyści, którzy zechcieli podzielić się doświadczeniami z posiadania futrzaka w domu..
Jak zwykle przy tego typu literaturze pojawia się pytanie - polecać czy nie polecać? I właściwie komu?
Miłośnikom kotów - tak. Z pewnością odnajdą przyjemność w czytaniu o swoich ulubieńcach, szczególnie, że jak wiadomo dwóch takich samych kotów nie ma, a Balsam zapewnia pod względem kocich charakterów pożądaną różnorodność. Jak to autorzy piszą na okładce - co opowiadanie to kot, a co kot, to obyczaj
Natomiast nad polecaniem tego zbiorku pozostałym czytelnikom, jednak się zastanawiam. Szczególnie, że jak wspomniałam, ich wartość literacka ulega sporym wahnięciom, przeważają te ckliwe, na modłę amerykańską. Wielbiciel kotów przymknie zapewne na nie oko, mniej czuły na koci urok czytelnik może nie przetrawić takiej dawki sentymentalizmu. Ale jednak, choćby dla tych kilku bardziej błyskotliwych tekstów, chyba warto.
Na koniec cytat, który bardzo mi się spodobał i sądzę, wyjątkowo dobrze oddaje ogólnokoci charakter: koty doskonale wiedzą, jak żyć chwilą teraźniejszą, a przy odrobinie szczęścia mogą nauczyć nas, jak znaleźć dla siebie miejsce w promieniach słońca.