Coffe & Book

Coffe & Book

piątek, 3 lipca 2015

Po dłuższej przerwie...


Czas biegnie, leci, pędzi, śmiga, mknie, goni, śpieszy, płynie, ucieka, przemija.

     Nie zdawałam sobie sprawy, jak dawno temu umieściłam ostatni wpis, a przecież nie oznacza to wcale, że przestałam czytać.
Choć muszę przyznać, czytam mniej. Dużo mniej, niż w poprzednich latach. Pochłaniają mnie inne sprawy i rzeczy, na książkę zostaje mało wolnych chwil. Najczęściej tuż przed snem, a to nie jest dobre rozwiązanie. Zbyt szybko zasypiam nad tekstem, a gdy książka konkretna, ciężka, śnię o tym, że wali się na mnie wieżowiec ^^
Lekturę mam ostatnio zupełnie przypadkową. Coś wyciągniętego z własnej półki, co zalega od dawna – lekka fantastyka, jak Chłopcy Ćwieka, Kłamca tegoż i cykl inkwizytorski Piekary. Przytargany z biblioteki Dziennik, Chwile wolności Virginii Woolf, lektura pasjonująca, choć niekoniecznie wciągająca. Tylko tomiszcze niewygodne w użytkowaniu, szczególnie do czytania w łóżku, co ostatnio jest moją ulubioną pozycją czytelniczą. Czytam więc dzienniki od marca, jestem zaledwie w połowie, a na półce już zachęcająco mrugają Pokrewne dusze, zbiór listów pisarki i czuję się rozdarta (zwłaszcza po pysznej lekturze Listów K. Mansfield) między poczuciem obowiązku, które skłania mnie, by dokończyć jedno i chęcią sięgnięcia po drugie.
     W tak zwanym międzyczasie wpadają mi w ręce inne powieści, jak ta, po którą sięgnęłam w poczekalni u lekarza. Leżała sobie na czytniku o dłuższego czasu, a tytuł nęcił i kusił... Wszystkim miłośnikom kawy i książek odradzam jednak lekturę Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę Agnès Martin-Lugand, będziecie rozczarowani, bo wbrew tytułowi, ani tam książek, ani kawy.... no chyba, że macie ochotę na opis pseudożałoby w wykonaniu głównej bohaterki i jej romans rodem z harlekina, wtedy owszem, jak najbardziej.Gdyby mnie tak nie rozczarowała, to pewnie bym się trochę pośmiała.
     Moja Druga Połówka z wielkim zapałem zakupuje ostatnio audiobooki, więc i książek do słuchania jest sporo, w ten sposób złapałam się za słuchanie Malowanego pocałunku Elizabeth Hickey. Ponieważ malarstwo Klimta lubię i cenię, a o samym twórcy mam jednak mizerne pojęcie, tytuł ten już dawno był na liście „do przeczytania”. Książka ma różne opinie, mnie się osobiście nawet podobała, choć w pewnych partiach mija się z faktami i bywa naciągana. Ale takie prawo fikcji w końcu to nie monografia Klimta, tylko powieść, która swobodnie traktuje biografię malarza. Zastanawia mnie jednak do jakiego odbiorcy jest skierowana? Gdy słucham książek audio, przyłapuję się na tym, że głos lektora, na tyle skutecznie mnie oczarowuje, że nawet słabsza powieść wydaje mi się dobra, lub też odwrotnie, interpretacja tak bardzo mnie rozprasza, że sama książka irytuje, choć czytana nie wzbudziłaby takich odczuć. W przypadku powieści Hickey swoją role odegrało również rozciągnięcie w czasie, naprawdę wiele tygodni zajęło mi odsłuchanie Malowanego pocałunku, chociaż książka to tylko kilkanaście godzin słuchania. Może dlatego, z powodu częstych przerw, nie wydała mi się nużąca, co często, jak widzę zarzuca się powieści? Pojawiło się pytanie o odbiorcę, bo teoretycznie powinny sięgnąć po nią osoby zainteresowane sztuką, twórczością Klimta, epoką, atmosferą tamtych lat i tamtego Wiednia. Tymczasem tło historyczne zakreślone jest zaledwie szkicowo, secesyjny Wiedeń pojawia się w mglistych zarysach, wszystkiemu przyglądamy się oczami Emily Floge, które wiedza i obserwacje są ograniczone. Nie jest to właściwie powieść o Klimcie, tylko powieść o Emily i jej postrzeganiu Klimta, stąd zapewne rozczarowanie. Być może Malowany pocałunek prędzej spodobałaby się miłośnikom romansu. Ale bardzo podobały mi się opisy obrazów Klimta, które można tu znaleźć, są ciekawą interpretacją.
     A na koniec rzecz, którą ogromnie chciałam przeczytać, a której początek zmęczył mnie i zirytował okropnie, do tego stopnia, że nie mogę się zmusić, by czytać dalej. Chociaż mam nadzieję, że dalej jednak będzie lepiej. Mowa o książce Żona lotnika. Kobieta, która podbiła niebo Melanie Benjamin. Powieść o małżeństwie Linbegrhów, wydawało mi się, rzecz ciekawa i warta zakupienia. Nie spodziewałam się, że pierwsze rozdziały to narracja w stylu Zmierzchu i rozterki dziewczęcia równie rozgarniętego, co Bella Swan. Wciąż jednak żywię nadzieję, że bohaterka musi przecież ewoluować, niemniej trudno mi przełamać niechęć, jaką wzbudził we mnie początek i ponownie po nią sięgnąć. Póki co, leży.
    Jak widać, coś podczytuję, w wolniejszym tempie i mniej zachłannie, chociaż wciąż nie nauczyłam się czytać jednej książki naraz i nie rozpoczynać kilku równocześnie. Znaczenie słów „czytelnicza dyscyplina” ciągle pozostaje dla mnie tajemnicą ^^

piątek, 31 października 2014

Witches Brew



Tematycznie. Krótka animacja o pewnych wiedźmach. 
Uwaga, niech nie oglądają ci, którzy są wrażliwi na los słodkich króliczków ^^
Jutro już będzie refleksyjnie, poważnie i z zadumą, ale dziś odrobinka humoru.

sobota, 20 września 2014

"Kresem oczekiwań jest rozczarowanie..."

Sięgając po "Rekina z parku Yoyogi" Joanny Bator spodziewałam się tekstu o Japonii, który tak jak "Japoński wachlarz" pokazywałby ten kraj z perspektywy autorki, raczej pełen medialnych ciekawostek, niż istotnych faktów, ale za to napisany z uroczą pasją i zaangażowaniem, jakie w moim odczuciu charakteryzowały "Wachlarz". Niestety, rozczarowałam się ogromnie!
To, co otrzymałam to zlepek niepowiązanych osobistych przemyśleń na tematy różne. Japonii tu właściwie niewiele, a jeśli już się pojawia, to jest to głównie Japonia fanów anime i Murakamiego. Anime lubię, za Murakamim nie przepadam, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że "Rekin" jest niespójny, tak jakby teksty zostały dobrane zupełnie przypadkowo; zawiera rozdziały o japońskich samobójcach, cospleyerach, krzywych zębach Japonek, matsuri na cześć penisa i majtkach z automatu. Teksty ograne, opisane i do znudzenia powtarzane niemal w każdym pierwszym lepszym artykule o Japonii. Jaki to dziwny, niesamowity kraj! Świetnie, z pewnością inny, tak samo jak inne będą Włochy, Francja, czy Meksyk, ale te majtki, samobójcy i krzywe zęby już były. Nie dość, że były, to w "Rekinie" są przyczynkiem do naprawdę rażących patosem porównań Polski i Japonii. Zawsze z korzyścią na rzecz Nipponu, jakby w Polsce nie było niczego pozytywnego, za to Japonia była krajem urzeczywistnionego ideału. Niespójność widać głównie w pierwszej części, gdzie Autorka rozpoczyna od jakiegoś japońskiego dziwactwa, by przejść do kompletnie niepowiązanej konkluzji, wysnuć jakieś wzięte z kosmosu wnioski. Raziły mnie uogólnienia, raził pseudonaukowy język książki, raził mnie zaś przede wszystkim nuda, którą - ach, niestety - wieje z każdej stronicy "Rekina". Raziła mnie wreszcie - i to bardzo - powtarzalność, którą widać w kolejnych rozdziałach. Ja rozumiem, że poszczególne teksty zamieszczane były w czasopismach jako felietony, ale można je było chociaż na tyle przeredagować, by nie irytowały nawrotem fraz i objaśnień. Jedyna wzmianka, która faktycznie mnie zainteresowała to temat japońskiej sztuki współczesnej z nurtu neopopu i nazwiska jej uznanych twórców. Poza tym wynudziłam się przy "Rekinie" okropnie i nie zamierzam do tej książki wracać. Aż szkoda, że posiadam egzemplarz prezentowy, z przemiłą dedykacją, inaczej oddałabym tę książkę bez żalu do miejscowej biblioteki. A tak, nie potrafię ^^ Będzie więc stała na mojej półce obok "Japońskiego wachlarza" i innych, mniej lub bardziej udanych książek o tematyce japońskiej, jako jedna z tych najbardziej nietrafionych. No cóż. Błogosławieni, którzy nie oczekują niczego, albowiem nigdy się nie rozczarują, jak to kiedyś napisał Pope.

sobota, 12 lipca 2014

"Winna Ci jestem parę listów..."

To nie moja wina, że milczałam, doprawdy - ta podła pogoda mnie rozstraja, a bardzo nie lubię wysyłać dysonansów.
/ K. Mansfield "Listy" /

Czytałam od dłuższego już czasu "Listy" Katherine Mansfield, czytałam je rozwlekle i poświęciłam na nie o wiele więcej czasu, niż zwykle to czynię z lekturą. Ale też nie dało się ich "połknąć" i odłożyć. Stanowiły strawę tyleż pożywną, co obciążającą, przepełniły mnie radością, zachwytem, melancholią, zniecierpliwieniem, współczuciem, żalem i poczuciem straty. Wszystko po sobie i obok siebie. Postać Autorki "Listów" wyłania się z kolejnych stronic fascynująca i zwyczajna zarazem, namiętnie kochająca życie i przyrodę, jednak niechętnie usposobiona do ludzkości jako takiej, dążąca wytrwale jasno wytyczoną ścieżką pisarstwa i artystycznego ideału. Krytyczna wobec siebie i wobec innych, wymagająca, wielbiąca piękno w każdej postaci, niekiedy przewrażliwiona, innym razem pełna spokojnej elegancji.

Chyba doprawdy świat osiągnął stopień znikczemnienia, o jakim się nam nie śniło - ale my o tym wiemy - nie damy się nabrać. Sam fakt, że o tym wiemy i nad tym cierpimy, nie może wpłynąć na to, aby życie stało się mniej piękne -  to życie, które się przed nami osłania, kiedy patrzymy na gwiazdy lub też obserwujemy bożą krówkę w trawie, to życie, które się przejawia w uczuciach naszych – w rozmowie z ukochaną osobą.

Cóż to za piekło tak kochać życie jak ja! Uważam, że moja miłość wzrasta, zamiast się zmniejszać. Życie mi wcale nie powszednieje – wciąż jest dla mnie cudem.

Praktycznie każdy list zawiera jakiś pełen zachwytu okrzyk nad otaczającą przyrodą, w wielu z nich przewija się ugruntowujący się pogląd pisarki na sztukę i rolę artysty, a także osobiste uwagi na temat autorów i ich dzieł. Wielbiła miłością Czechowa, który był jej mistrzem i do którego prozy jej opowiadania są porównywane, z przyjemnością czytała i komentowała Szekspira, niewielu natomiast współczesnych jej pisarzy doceniła, może z wyjątkiem Prousta. Wyjątkowo celne i zabawne wydały mi się jej uwagi dotyczące Joyce’a i Austen, zwłaszcza, że pokrywają się z moimi odczuciami.

Jestem głęboko przeświadczona o niemożliwości oddzielenia sztuki od życia. Jeśli mamy zamiar pracować, musimy zwracać się o pokarm wprost do życia; życia nie da się niczym zastąpić.
Gdyby artyści byli rzetelni i uczciwi, mogliby zbawić świat, to moje przekonanie. Brak tych cech i obfitość cech przeciwnych pokrywa świat zabójczą śniecią. Dobre dzieło niesie w sobie życie – złe dzieło ma zarodek śmierci.

Mój egzemplarz "Listów" często bywał pokreślony ołówkiem i wygląda wyjątkowo barwnie, pozaznaczany kolorowymi paskami do indeksowania. Pięknych cytatów i myśli odnalazłam u Mansfield moc. Zakreślałam zresztą nie tylko fragmenty ze względu na ich wagę intelektualną czy głębię, ale także ze względu na urzekającą frazę czy brzmienie; niektóre zdania odczytane na głos po prostu pięknie dla mnie dźwięczą.

Nie mogę opędzić się dziś wrażeniu, że świat jest w każdym razie „przyjacielem człowieka”; pragnie, abyśmy spacerowali po łąkach, przesiadywali leniwie w ogrodach, nosili wielkie kapelusze, pluskali się po kolana w wodzie, leżeli na trawie i błądzili po lasach, patrząc na grę światła i na wysokie drzewa wstrząsane wiatrem…

Znakomita literacka uczta, język Mansfield jest stylistycznie doskonały, elegancki i wytworny. Zapewne pod wpływem „Listów” zachciało mi się herbaty w pięknej filiżance z delikatnej porcelany, którą mogłam popijać maleńkimi łyczkami, wyobrażając sobie, że jestem modernistyczną damą, siedzącą na hotelowym tarasie. W „Listach” bowiem w drugim planie pojawia się też piękna, fascynująca epoka, drobne świadectwa codzienności tamtego czasu, prasa, artyści, Europa.

niedziela, 11 maja 2014

Kawa z Jandą

Po ostatnim dwumiesięcznym poście, gdy na moim stole z konieczności królowała herbata, jeszcze bardziej doceniam filiżankę popołudniowej kawy. Delektuję się więc jej smakiem, słucham swingu, quickstepu i dżajfy, na wyciągniętych nogach trzymam książkę Krystyny Jandy "www.małpa.pl" i podczytuję leniwie. A za oknem deszcz. Niech sobie będzie. Matko, jaka cudowna niedziela! Książka, kawa, muzyka i ja.
Zrezygnowałam ze wszystkich inicjatyw, działających na zasadzie dyskusyjnego klubu książki. Świadomie. Inicjatywa sama w sobie bardzo mi się podoba i jestem za wszelkimi DKKami, które powstają w kraju, niech powstają, niech się rozwijają, życzę klubom i miłośnikom książki, by wypływali na szerokie wody dyskusji o literaturze. Problem istnieje we mnie i moim braku dyscypliny, a ponieważ wygląda na to, że jestem pod tym względem beznadziejnie niereformowalna, rezygnuję. Uwolniona od konieczności czytania tego, co muszę i powinnam, czytam zatem, co chcę. Czytam powoli, porzucam lekturę, wracam do niej, czytam na wyrywki, w cudownym poczuciu czytelniczej wolności.

Teraz na tapecie Krystyna Janda. Czytałam wcześniej wydane w formie książkowej felietony: "Moją drogą B." i "Różowe tabletki na uspokojenie" - ta ostatni pyszni się u mnie na półce w jakimś gazetowym wydaniu, w okładce barwy wściekłego, istotnie, różu. Lubię obydwie i często do nich wracam. Urzeka mnie styl autorki, jej nieokiełznana egzaltacja, rozedrganie, przesada, nic na pół gwizdka, ciągły bieg, emocjonalne zaangażowanie. Artyści chyba tak mają. Charakter aktorki przebija się z tych tekstów, podobnie jak jej światopogląd i poczucie humoru. Nie inaczej jest w "www.małpa.pl". To wybór zapisków internetowych z lat 2000-2001. Do bloga aktorki nigdy nie sięgnęłam, akurat w tamtym czasie komputer i Internet to były dla mnie dwa zupełnie obco brzmiące słowa a o istnieniu czegoś takiego, jak blog nie miałam pojęcia. Cieszę się więc, że mogłam poczytać te zapiski w formie książkowej. Podobnie jak felietony, tak i ta lektura dostarczyła mi mnóstwo przyjemności. Janda owszem bywa afektowana, ale ani razu podczas lektury nie miałam poczucia fałszu, tego, co czytam. Jej pisarstwo ma dla mnie coś niezwykle ujmującego, podobnie jak czytana przeze mnie wcześniej Ligocka, potrafi stworzyć klimat ciepła i bliskiej rozmowy, zupełnie jakby zaprosiła Czytelnika do siebie na przyjacielską pogawędkę. Lubię to poczucie intymności. Z tego, co widziałam istnieje druga część internetowych zapisków. Stanowczo stwierdzam, że obydwie "małpy" muszą kiedyś znaleźć się na moich półkach, żebym sobie mogła do nich wracać. Jak chcę i kiedy chcę!
Idę dokończyć tę kawę u pani Jandy, a Was zostawiam z pięknym cytatem z jej książki. 

Gdyby ktoś mnie zapytał co lubię robić najbardziej, co mi sprawia przyjemność, niewątpliwie jedną z rzeczy wymienionych na pierwszym miejscu byłoby czytanie książek. Co więcej, byłaby to jedna z pierwszych pozycji na liście odpowiedzi na pytania: "Co wydaje się Pani niezbędne w życiu?", "Bez czego Pani nie wyobraża sobie życia?", "Co jest dla Pani koniecznością życiową?" itd. I nie mam tu zamiaru wyjaśniać dlaczego, chcę tylko poczynić dość intymne zwierzenie: - Czytanie jest dla mnie po prostu lekarstwem. Jest antidotum na przypadłość, którą odczuwam jako śmiertelną, na.... nerwy. Mój niepokój, lęk, wątpliwości, ból istnienia, otaczające mnie bylejakość, pośpiech, partactwo, chamstwo, zabijam czytaniem. A lekiem wyjątkowo skutecznym i zaczarowanym jest "W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta. To jest moja cudowna kuracja, trzymająca mnie w kondycji, ba, trzymająca mnie przy życiu. 
/K. Janda "www.małpa.pl", s. 242/

sobota, 19 kwietnia 2014

Radosnego Alleluja!



Nie poddawajcie się rozpaczy. My jesteśmy ludźmi Wielkanocy, a naszą pieśnią jest Alleluja. 

Papież Jan Paweł II

Wielkanocny nastrój się nie kończy. Sygnalizuje nowy początek, natury, wiosny i zupełnie nowego życia, i przyjaźni, pokoju i dawania. Duch Wielkanocy tchnie nadzieją, miłością i radosnym życiem.

Anonim

piątek, 14 marca 2014

Popołudniowa Kawa. Popołudniowy cytat.

 

"Myślę, że w obecnej sytuacji, kiedy rynek jest w fazie transformacji i pewnego chaosu zbyt nerwowo szuka się tzw. pewniaków, zbyt wierzy w książki celebryckie, daje przyzwolenie książkom tandetnym bądź plugawym. Rośnie liczba książek sezonowych, o których wkrótce nie będziemy pamiętali i które po pierwszym marketingowo-medialnym uderzeniu zalegają w magazynach."

"Jeśli biblioteka będzie miała nowości, dobry program kulturalny, pracowników będących animatorami kultury, to Polak, który dziś nie czyta, może zacznie czytać. Jak Niemiec, Estończyk lub Szwed. Tego należy sobie życzyć."


/Beata Stasińska w wywiadzie dla Gazeta.pl Kobieta/