Coffe & Book

Coffe & Book

niedziela, 16 października 2011

Popołudniowa Kawa: "Rudowłosa tańczy jesień..."

Dostałam małą burę, bo "miesiąc upłynął od Twojego ostatniego postu i nic!" Ano nic. Nie ogarniam. Czytam, kawę pijam namiętnie, choć już nie tak często, pracuję, biegam, sprzątam, załatwiam, spotykam się, oglądam, podziwiam, kłócę się, martwię, uczę się, stresuję, ćwiczę, słucham muzyki i spaceruję. A jesień tańczy w wirujących liści takt, dym z ogniska nad polaną snuje w niebo białą nić, znów będziemy wieczorami grzane wino z miodem pić... 
Fotografia znaleziona na Deviantart, autorstwa niejakiej Lidcandy. Ładna prawda? Choć zastanawiam się czy to w środku, to rzeczywiście kawa...
Tak, tak, słyszę Cię A.! Recenzja? Jaka recenzja? Jak można myśleć o recenzjach, gdy jesień tańczy? ^^
Inspektor Serrailler też poszedł ją podziwiać.

sobota, 17 września 2011

"Jak muzyka trzcinowego fletu..."

Nie pękłam, a powinnam była... no cóż  ^ ^ Inspektor Serrailler wciąż nie rozwiązał swojej sprawy kryminalnej, zostało mu jeszcze kilkanaście stron. Dziwne to zjawisko - kryzys czytelniczy, niemniej coś takiego raz na jakiś czas przeżywam, a wtedy niewiele książek jest w stanie mnie zainteresować. Wracam do ulubionych staroci, czytam literaturę młodzieżową, albo – poezję. Poezja jest odtrutką na niechęć do słowa pisanego. 
Tym razem wertowałam namiętnie świeżo nabyty zbiorek Rabindranatha Tagore. Indyjski poeta, prozaik, malarz i pedagog. Laureat Nagrody Nobla, osoba nietuzinkowa, interesująca. Najmłodszy z trzynaściorga rodzeństwa pochodził z bramińskiego rodu. Tagore to nie konkretnie nazwisko, ile tytuł szlachecki. Jego twórczość mocno umiejscowiona jest w ramach indyjskiej kultury i obyczajowości, chociaż nie bez znaczenia są w niej wpływy brytyjskie. Pisać zaczął wcześnie, jako ośmiolatek stał się twórcą pierwszego wiersza, napisanego po bengalsku, pierwszy zbiorek poezji wydał w wieku lat osiemnastu. Twórczość angielska, dzięki której zaistniał w zachodnim świecie literackim, to jednak osobna historia i przydarzyła mu się późno. Dopiero w 52 roku życia, doznawszy osobistej tragedii oraz idących za nią kłopotów zdrowotnych, w trakcie podróży do Anglii zaleconej przez lekarzy, przełożył kilka bengalskich wierszy dla angielskich przyjaciół. Poezja ta wzbudziła taki zachwyt, że już w następnym roku wydana w tomiku Pieśni ofiarne zdobyła Nagrodę Nobla. Od tej pory Tagore co jakiś czas wydawał brytyjskie przekłady bengalskiej twórczości. Zebrane w tomikach Rosnący księżyc, Ogrodnik czy Owocobranie zawierają to, co najlepsze w dorobku poety. Za szczyt literackiej spuścizny Rabindranatha uważa się zbiory sentencji i maksym poetyckich, jakie zawierają Zbłąkane ptaki oraz Świetliki.
Co ciekawe Tagore nigdy nie uważał poezji za najważniejszą w swoim życiowym dorobku. Pierwszorzędne znaczenie miała dla niego działalność pedagogiczna, a za dzieło swojego życia uważał założenie na terenie swojej posiadłości szkoły z internatem Visva Bharati, opartej na reformie sprzeciwiającej się brytyjskiemu systemowi oświaty. Nacisk kładziono w niej na etykę, kształtowanie charakteru, kontakt z naturą oraz studiowanie Upaniszadów. Tagore sam utrzymywał i prowadził szkołę, zaś przedsięwzięcie to rozwinęło się do tego stopnia, że w 1951 roku zyskało już status najpoważniejszego w Indiach uniwersytetu. Nagroda Nobla odmieniła życie Rabindranatha, które od tej pory spędził głównie na podróżach po świecie. Wygłaszał odczyty, seminaria, angażując się w sprawy dla niego wielkiej wagi: przełamywanie barier i zbliżanie do siebie kultur Wschodu i Zachodu.
Oprócz ponad 40 zbiorów poetyckich po bengalsku, jest autorem powieści, opowiadań, dramatów, zbiorów eseistycznych i wspomnieniowych. Pod koniec życia zajął się także malarstwem i grafiką, prace z tej dziedziny również przyniosły mu uznanie krytyków.
Tom Bezkresne owocobranie, którego stałam się szczęśliwą posiadaczką, wydany w tym roku przez Wydawnictwo Kos, został opracowany przez głównego propagatora twórczości Tagore na polskim gruncie – Roberta Stillera. Jest on również autorem przekładów z angielskiego. Pan Stiller zapewnia, że wybór, którego dokonał jest najpełniejszy i znalazło się w nim, wszystko, co w twórczości bengalskiego poety najlepsze. Mnie zabrakło mi w nim tylko jednego, uroczego tekstu ze zbioru Uciekinier z wcześniejszego wydania PIWu, ale poza tym skłonna jestem się z tłumaczem zgodzić ^^ Zbiorek otwiera piękny debiut, jakim są Pieśni ofiarne, oczarowujący prostotą i klarownością przekazu, a także elegancką formą. Napisany przez osobę o zupełnie innych tradycjach religijnych, potrafi trafić do wyobraźni i uczuć chrześcijanina i to właściwie bez zgrzytów, jest niemal uniwersalny w uwielbieniu Boga, jakąkolwiek przyjmuje postać. Najbardziej podziwiam i ogromnym sentymentem darzę następny w kolejności zbiorek Rosnący księżyc, którego bohaterem, podmiotem opisu jest dziecko i jego sposób postrzegania świata. Ten dziecięcy świat to przestrzeń, w której wszystko jest możliwe, każdy dzień jest przygodą, zaś dziecko staje się tu odkrywcą, poszukiwaczem skarbów, kapitanem łodzi czy bohaterem ratującym księżniczki. To świat uroczy, barwny i baśniowy, świat „tęcz i obłoków”, rozbrzmiewający śmiechem, gdzie można żeglować „przez siedem mórz i trzynaście rzek krainy czarów” . A gdy mały podróżnik poczuje zmęczenie, przestraszy się nadciągającej burzy, zawsze czekają czułe, bezpieczne ramiona matki. Miłość macierzyńska jest tu piękna, bezgraniczna i pełna całkowitego oddania. Rosnący księżyc to poetycki obraz świata, w którym dominuje niewinność i radość z małych rzeczy, gdzie jeszcze nie istnieje chęć posiadania, stojący w opozycji do rzeczywistości dorosłych, którzy „czas i siły zużywają na rzeczy nieosiągalne”. Zbiór jest przeuroczy i należy do moich ulubionych w tomie poezji wybranych Rabindranatha Tagore.
Zupełnie innej tematyki dotyczy kolejny wybór poetyckiej prozy zatytułowany Ogrodnik. Tutaj głównym motywem jest miłość. Ukazana zarówno z perspektywy kobiety, jak i mężczyzny, miłość w Ogrodniku to uczucie tak uskrzydlające, jak i ciążące na sercu niczym kamień. Jest tu miłość ukryta, nigdy nie wyznana, jest miłość nieodwzajemniona, miłość niechciana i odwrotnie, upragniona, miłość słodko-gorzka, miłość wyrażana w westchnieniach, gestach, spojrzeniu. „Dłonie lgną do dłoni, oczy nie odrywają się od oczu, tak się rozpoczynają dzieje naszych serc”. Wszystko to mocno zakorzenione w tradycji i obyczaju hinduskim, przedstawione plastycznie, zmysłowo, z dużym wyczuciem  i spostrzegawczością. Wersyfikacyjnie nawet ułożone tak, by oddały rytm oryginalnej pieśni. Nie koniec na tym zalet Bezkresnego owocobrania. Zawiera on także mocno już przesiane przez tłumacza utwory ze zbiorów Dar miłującego, Przeprawa, Zbieg, Ostatnie wiersze. Niektóre z nich są zachwycające, inne zupełnie mi obojętne, nie zostawiały większego wrażenia. Do moich ulubionych należy szczególnie utwór 70. z tomiku Ostatnie wiersze. Natomiast zawsze urzekały mnie poetycką urodą i trafnością myśli zawarte w Zbłąkanych ptakach i Świetlikach. Te dwa zbiorki poetyckich maksym to chyba kwintesencja wszystkiego, co u Tagore lubię i cenię. Świetliki powstały zresztą w dość oryginalny sposób – kiedy Rabindranath objeżdżał z wykładami Chiny i Japonię, słuchacze prosili go o jakiś krótki wpis na skrawku jedwabiu czy wachlarzu.
Jest coś niezwykle ujmującego w poetyckich frazach bengalskiego twórcy. Czasem bywa rażąco konwencjonalny, ale ma ta poezja coś nieuchwytnego, a niezbywalnej urody, co zapada w serce.
Bezkresne owocobranie. Poezje wybrane i zebrane jest zbiorem, który warto mieć na półce, szczególnie jeśli lubi się poezję. Zachęca nie tylko piękna wizualnie oprawa, ale również dobór utworów, przemyślana starannie kompozycja, przejawiająca się także w graficznym układzie wersów. Oprócz wspomnianych wyżej zbiorków, w tym wydaniu znalazły się także fragmenty utworu dramatycznego Chitra, która jakoś jednak mnie nie zachwyciła oraz kilka refleksji z Myśli z pozostałości. Obszerne posłowie (z którego korzystałam zresztą skrótowo przedstawiając sylwetkę Tagore) omawia poetycką drogę Rabindranatha, recepcję jego twórczości i szczegółowo także sprawy techniczne związane z przekładem, kryteriami wyboru czy dziejów wcześniejszych wydań jego poezji w Polsce.
Bezkresne owocobranie to piękna publikacja i pozostaje radość, że ten obszerny, przemyślany wybór trafił do rąk polskiego czytelnika. Mój egzemplarz cieszy się w domu dużą poczytnością i z pewnością nie grozi mu porastanie kurzem na książkowym regale!

środa, 27 lipca 2011

Popołudniowa Kawa czyli deszcz rozleniwia.

Przyznam się - to wcale nie tak, że nic nie czytałam, przez te dwa miesiące. Po prostu, najpierw dopadł mnie straszliwy deficyt czasowy, potem zaś błogie lenistwo, z którego to stanu staram się właśnie otrząsnąć. Deszczowa pogoda ma w tym swój udział. Przy takiej aurze, jako wiedźma-meteopatka, nie mam zwykle ochoty na żaden wysiłek - tylko zwinąć się w fotelu, sączyć sobie kawę i czytać powieścidła. Tak, nawet żadnej poczciwej lektury, czytadła. Może gdybym się uparła, dałoby się o niektórych napisać coś na blogu - ale uprzeć też mi się nie chciało ^^ W dodatku znakomita większość moich ostatnich lektur to z jednej strony - kryminały (tak, kryminały! jakiś wirus chyba), z drugiej romanse (tego już nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć, więc nawet nie próbuję ^^"). Ale sama już się złoszczę na siebie za brak motywacji i rozlazłość - czas się chyba najwyższy zdyscyplinować? Właśnie wyszło zza chmur piękne, złociste słońce. Dopijam kawę i biegnę na spacer - choć na wszelki wypadek zabieram parasolkę. A następny post albo będzie już dotyczył konkretów, np. inspektora Serraillera, z powieści Susan Hill albo pęknę! Pa!

poniedziałek, 23 maja 2011

My name is Player. Viola Player




Po kryminały sięgam rzadko, o ile w ogóle. Pośród książek, które czytam w ciągu roku te z gatunku kryminalnych można policzyć na palcach. Jednej ręki. Cóż więc skłoniło mnie do sięgnięcia po Altowiolistę Jana Antoniego Homy? Czynników złożyło się na to kilka. Po pierwsze tytuł. Z miejsca mnie przyciągnął. Altowiolista, to jedno z takich słów, które się smakuje, wypowiada na głos, by usłyszeć ich brzmienie. Oczywista, zaintrygowało mnie o czym może być książka, tak właśnie zatytułowana? Druga sprawa to okładka – utrzymana w ascetycznej formie pod względem barw, przedstawia fragment instrumentu skrzypcowego, o ton ciemniejszego niż czarne tło, na którego tle wyróżniają się jasne struny i spływająca po nich kropla gęstej czerwonej krwi. Wiem, wiem, nie ocenia się książki po okładce, ale prawda jest taka, że dobrze zaprojektowana okładka, cieszy oko i potrafi zaintrygować. Jestem wzrokowcem i okładka Altowiolisty mi się zwyczajnie spodobała. Trzecią rzeczą, która zaważyła na wyborze tej akurat lektury było nazwisko autora. Nie, nie dlatego, że znam lub kojarzę z jakimiś innymi jego dziełami. Nazwisko, podobnie jak tytuł bardzo sympatycznie mi brzmiało. Wziąwszy wszystko razem zdecydowałam się ściągnąć książkę z bibliotecznej półki. No a po czwarte, w końcu przeważył opis z obwoluty. Z tych oto, bardzo błahych powodów rozpoczęłam lekturę powieści. Okazała się ostatecznie dobrym wyborem, a książka przyniosła mi sporo przyjemnych doznań – ich głównym źródłem wcale jednak nie była kryminalna intryga. O tym za chwilę, najpierw może słówko o fabule.
Głównym bohaterem jest Bartosz Czarnoleski, sympatyczny muzyk, tytułowy altowiolista, który pewnego wieczoru podczas przechadzki z psem po parku jest świadkiem brutalnego napadu na słynnego dyrygenta, Damiana Rucacelliego. W trakcie szamotaniny z bandytami maestro wrzuca do parkowego jeziorka jakiś przedmiot, po który aportuje pies Bartosza, Eston. Przedmiotem okazuje się batuta dyrygencka, która staje się kluczem do historycznych wydarzeń z początków hitlerowskiej okupacji. Jak to w kryminałach, detektyw amator bystrzejszy jest od całej policji i przeprowadza żmudne, a przynoszące niespodziewane tropy i rozwiązania śledztwo. Wszystko to pomiędzy ćwiczeniami na przesłuchanie do orkiestry, zarabianiem w dorywczych projektach - typu nagrywanie ścieżki dźwiękowej do filmu - oraz spacerami z psem. Nie należy również zapominać o prześlicznej wiolonczelistce, która  w pewnym momencie zaczyna zajmować całkiem sporo miejsca w dumaniach naszego muzyka.
Nie wiem czy wypada w ten sposób określić kryminał, ale Altowiolista jest bardzo sympatyczną powieścią. Duża to zasługa kreacji bohaterów – głównego i tych pobocznych, nakreśleni są z wyraźnym ciepłem, jakby autor  pisał o żywych ludziach, których darzy szczerą życzliwością. Sam wątek kryminalny nie jest jakoś szczególnie skomplikowany, choć intryga dosyć pomysłowa, sporo czerpie ze schematów powieści sensacyjno-przygodowej. Niemniej nie to mi się w tej książce tak spodobało, nie to sprawiło, że mnie do niej ciągnęło i czytałam z autentycznym zadowoleniem. Powieść rozgrywa się w środowisku muzycznym i pełna jest arcyciekawych informacji o tymże. Można się dowiedzieć jak wygląda przesłuchanie do orkiestry, dlaczego altówka uważana jest za „gorszy” instrument, jak wygląda współpraca orkiestry z dyrygentem, dlaczego na audycjach orkiestrowych zawsze pojawia się Don Juan Richarda Straussa i z jakiego powodu muzyk to zawód wysokiego ryzyka. Autor postarał się nawet o piękny opis całej orkiestry z uwzględnieniem każdej sekcji instrumentów. Wszystko to wplecione w sensacyjną fabułę w sposób niewymuszony i całkiem uroczy. Dla mnie osobiście to jeden z największych atutów powieści, kto wie czy nie największy nawet? Drugim jest styl pana Homy – ładny literacko język, o płynnej frazie, który przyjemnie czytać. Zdania są tu wycyzelowane i oczyszczone z uproszczeń i infantylizmu, jakie zdają się cechować większość współczesnej prozy. Czasem autor wdaje się w niepotrzebne moim zdaniem dygresje, są partie tekstu, gdzie powycinałabym bezlitośnie pewne nadbudowane sformułowania, ale nie jest ich na szczęście zbyt wiele. Jan Antoni Homa pisze ze swadą, piękną polszczyzną, zabarwioną subtelnym humorem.
Podobno w opisanych w tekście muzykach łatwo można odnaleźć żywe pierwowzory – nie wiem, nie jestem aż tak zorientowana we współczesnych muzycznych sławach, by się na to pokusić, natomiast miejsce akcji jest już bez trudu rozpoznawalne. Odrobinę zakamuflowane, ale tak, by bez większego wysiłku można się było domyślić o jakie miasto chodzi.
Czytałam Altowiolistę z przyjemnością i uśmiechem na ustach. Nie mam pojęcia czy spodobałaby się wielbicielom kryminałów, ja sama do nich ostatecznie nie należę. Fabuła może być dla nich niezbyt wymagająca, zbyt wiele rozwiązań i tropów dosłownie bohaterom „spada z nieba”, za dużo tu zbiegów okoliczności. Za to powinna spodobać się wszystkim, którzy cenią sobie rozmaite muzyczne smaczki i posmaczki, jest ich tu pełno.

środa, 4 maja 2011

Co kot, to obyczaj


Czy dom bez kota - najedzonego, dopieszczonego i należycie docenionego - zasługuje w ogóle na miano domu? - zastanawiał się swego czasu Mark Twain. Dla miłośnika kotów takie pytanie będzie tylko i wyłącznie retoryczne. Koty to stworzenia jedyne w swoimi rodzaju. Opowiadania zebrane w kolejnym tomie z serii Balsam dla duszy, są tej tezy literackim dowodem. Opisane w nich koty są różne i różniste. Zabawne, rozbrajające, koty-bohaterowie, koty dzikie i koty udomowione. Są koty pieszczochy i koty-żywioły; koci terapeuci, koci władcy świata, kocie przylepki.  Są koty leniwe i koty - wojownicze tygrysy. Jako wielbicielka tego futrzastego rodzaju, nie mogłam przejść obojętnie obok takiego tytułu. Balsam dla duszy miłośnika kotów rzucał mi znaczące spojrzenia z bibliotecznej półki - po prostu, musiałam go wypożyczyć. Wprawdzie Balsam dla duszy jakoś szczególnie mi się nie kojarzy z ucztą literacką, opowiadania w tej serii, jak sama nazwa wskazuje, mają być terapeutyczne i podnoszące na duchu -  w wydaniu amerykańskim często oznacza to nieznośną ckliwość. Po trosze miałam rację. Zbiór jest nierówny. Teksty w nim zawarte mają bardzo zróżnicowaną wartość literacką, ale zdarzają się też historie perełki i dla nich właśnie warto po tę antologię sięgnąć. Do perełek z pewnością należą te opowieści, które opisują kocie zachowania - właściciele (istnieje uzasadniona wątpliwość czy to właściwe słowo) kotów mogą bez trudu odnaleźć w nich wypisz-wymaluj swoich ulubieńców.
[Serena] opróżniała moją szufladę ze skarpetkami. Bawiła się w kosi-kosi łapci w muszli klozetowej. Jej piłeczki (utaplane uprzednio w misce z wodą) sabotowały nasze obuwie. Karteczki samoprzylepne z ważnymi wiadomościami były tropione, porywane i mordowane. Kubki z kawą aż się prosiły, żeby zanurzyć w nich łapkę i potrząsając nią, tworzyć kolejne dzieła w stylu prerozchlapizmu ponowokociego na monitorach komputerów, encyklopediach i nieskazitelnie czystych manuskryptach. To cytat z opowiadania "Serendipity". Do kategorii perełek zaliczam też rozbrajające opowiadanie "Dzyń! Dzyń!" o tym, że koty same decydują kiedy i jak chcą się bawić czy napisany ze swadą, zabawny "Obóz kondycyjny", w którym właściciel kota z nadwagą usiłuje pupila odchudzić. Jest też dowcipna i niezwykle spostrzegawcza Karta Praw Kota i Obywatela. Oraz parę innych, wartych uwagi tekstów. Całość podzielona jest tematycznie na kilka grup. Każde opowiadanie ma innego autora, i tylko niektórzy z nich zajmują się zawodowo literaturą, reszta to hobbyści, którzy zechcieli podzielić się doświadczeniami z posiadania futrzaka w domu..
Jak zwykle przy tego typu literaturze pojawia się pytanie - polecać czy nie polecać? I właściwie komu?
Miłośnikom kotów - tak. Z pewnością odnajdą przyjemność w czytaniu o swoich ulubieńcach, szczególnie, że jak wiadomo dwóch takich samych kotów nie ma, a Balsam zapewnia pod względem kocich charakterów pożądaną różnorodność. Jak to autorzy piszą na okładce - co opowiadanie to kot, a co kot, to obyczaj
Natomiast nad polecaniem tego zbiorku pozostałym czytelnikom, jednak się zastanawiam. Szczególnie, że jak wspomniałam, ich wartość literacka ulega sporym wahnięciom, przeważają te ckliwe, na modłę amerykańską. Wielbiciel kotów przymknie zapewne na nie oko, mniej czuły na koci urok czytelnik może nie przetrawić takiej dawki sentymentalizmu. Ale jednak, choćby dla tych kilku bardziej błyskotliwych tekstów, chyba warto.
Na koniec cytat, który bardzo mi się spodobał i sądzę, wyjątkowo dobrze oddaje ogólnokoci charakter: koty doskonale wiedzą, jak żyć chwilą teraźniejszą, a przy odrobinie szczęścia mogą nauczyć nas, jak znaleźć dla siebie miejsce w promieniach słońca.

sobota, 23 kwietnia 2011

Święta, Święta...

Świąteczna babka oprószona cukrem pudrem stoi na stole, biszkopt w piecyku właśnie się dopieka, a ja korzystam z chwili, by złożyć Wam życzenia ^^
Niech Wam będzie słonecznie i wiosennie! Życzę Świąt przepełnionych serdecznością, uśmiechem i wiarą w Dobrą Przyszłość. Niech nie opuszcza Was pogoda ducha, a słońce i kolory tegorocznej, jakże pięknej wiosny, pozwolą cieszyć się każdym drobiazgiem. Smakołyków na świątecznym stole, miłego towarzystwa na spacerach i wewnętrznej ciszy, która pozwoli odpocząć od zgiełku dnia codziennego.
Wesołego Alleluja!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Trzy dni w Haworth

Wydawnictwo Świat Książki wznowiło w ubiegłym roku biograficzną „Na plebanii w Haworth” autorstwa Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, którym to wznowieniem wielce Wiedźmę uradowało. Od dawna bowiem poluję na ten tytuł, a dostanie go w swoje łapki przedstawiało się jako nie lada trudność, o kosztach już nie wspominając. Szczerze mówiąc trochę o tym wznowieniu jednak zapomniałam i dopiero egzemplarz, który znajoma wiedźma przytargała z biblioteki, sprawił, że postanowiłam się rozejrzeć za własnym. No i teraz mam nowiutki, pachnący i całkowicie mój ^^
A jest to książka, po którą warto sięgnąć. Czyta się ją znakomicie, jest bardziej wciągająca niż niejedna powieść. Ukazuje losy rodziny Brontë zarówno w świetle jak i w oderwaniu od ich utworów. Przez trzy kolejne dni śledziłam losy utalentowanego rodzeństwa z autentycznym zainteresowaniem. Przedpełska-Trzeciakowska ma rewelacyjne pióro: lekkie, gawędziarskie i swobodne. Czytelnik wchodzi w świat rodziny Brontë prowadzony świetną narracją, stylu Autorce mógłby pozazdrościć niejeden pisarz.
Wszystko ma swój początek na dalekich krańcach hrabstwa Yorkshire, gdzie pewnego dnia los przywiódł pastora Brontë, by objąć w posiadanie plebanię we wsi Haworth. Niegościnne yorkshirskie wrzosowiska, niewielki, otoczony cmentarzem dom stał się miejscem, gdzie nieokiełznana wyobraźnia czworga rodzeństwa tworzyła całe królestwa. Światy, w których toczyły się bitwy, zawiązywano intrygi, namiętnie romansowano i zdradzano. Wyobraźnia jednak nigdy nie hamowana, nazbyt rozpędzona może wyrządzić spore spustoszenia i nie udało się tego uniknąć dzieciom pastora Brontë. Szaleństwa imaginacji zostały okupione ogromnymi trudnościami w relacjach międzyludzkich i niemalże niemożnością życia z dala od domu i siebie nawzajem. A jednak, co było dla mnie zaskoczeniem, wszystkie prawie dzieła sióstr Brontë powstały w oparciu o realne zdarzenia i postaci, którym jedynie poetycka wrażliwość nadała pewien szlif. Każda z powieści ma swoje źródło w rzeczywistości, ze zdarzeń, których siostry doświadczyły, lub o których zasłyszały. Choć dziś motywy z „Jane Eyre” czy „Wichrowych Wzgórz” wydają nam się wyeksploatowane – wzięły się z tego, co pisarki znały czy przeżyły. Yorkshirska wioska była scenerią dla rozmaitych ludzkich dramatów. Co tylko potwierdza fakt, że czasem najwymyślniejsza fikcja bywa niczym w porównaniu z prawdziwym życiem.
Czytałam „Na plebanii w Haworth” z prawdziwą przyjemnością. Autorka z pietyzmem i wielką dbałością o szczegóły odtworzyła realia epoki, rzeczywistość domu na odludziu i portrety przyszłych literackich znakomitości. Równocześnie jednak dochodzę do wniosku, że jakkolwiek te pisarskie osobowości są fascynujące, życie z nimi pod jednym dachem musiałoby być męczące. Charlotte – nadwrażliwa i egzaltowana, Emily – uparta, skoncentrowana na własnych przeżyciach introwertyczka i Anna – charakter najłagodniejszy, ale też mocno przeżywająca rozterki moralne i religijne. A wreszcie Branwell, ukochany brat i syn, który nigdy nie dorósł ani do własnych, ani do cudzych wyobrażeń o sobie, co w rezultacie pchnęło go w objęcia nałogów i depresji, w konsekwencji zaś do przedwczesnej śmierci. Dużym plusem była dla mnie obecność „bohaterów pobocznych” – mam tu na myśli wszystkich tych wybitnych przedstawicieli ówczesnego literackiego świata – jak Thackeray, Dickens, Southey, Wordsworth pani Gaskell czy Matthew Arnold, z którymi zetknęła się Charlotte. Przewijają się oni przez rozdziały w sposób epizodyczny, ale znaczący i dodają dziełu pewnego miłego smaczku.
Książka Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej to znakomicie opracowana, oparta na solidnych podstawach, uwiarygodniona fragmentami listów, pamiętników, relacji biografia, ale również pod wieloma względami wciągająca powieść. Koncentruje się głównie na postaci Charlotte, nic dziwnego jednak, skoro to jej postać jest najlepiej „udokumentowana” – zostało po niej najwięcej listów, notatek i zapisków osobistych. Charlotte zresztą jako jedyna z rodzeństwa pożyła na tyle długo by cieszyć się owocami pisarskiej pracy – w postaci dowodów uznania i literackiej sławy. Jest w tej książce pewna niezwykłość – być może objawiająca się poprzez opisywane tu postaci i ich losy. A może poprzez sposób, w jaki o tych postaciach pisze Autorka, ciepły wręcz serdeczny, choć z sumienną dociekliwością biografa.
I na koniec pytanie, które nurtuje mnie od kiedy tylko przewróciłam ostatnią stronę „Na plebanii w Haworth”. Dlaczego w Polsce z siedmiu powieści sióstr Brontë, zaledwie trzy doczekały się tłumaczenia?! Co z „Profesorem”, „Shirley” czy „Dzierżawcą dworu Wildfell”?? Przecież to klasyka. Klasyka światowa! Wstyd, że wciąż nie znalazł się nikt, kto wprowadziłby te powieści na nasz czytelniczy rynek.

PS. Słówko o nowej edycji, która nieznacznie różni się od wcześniejszych wydań (z 1990 „Czytelnika” i 1998 roku „Prószyńskiego”). Wydanie obecne ma mniejszą ilość wkładek z kolorowymi zdjęciami i reprodukcjami portretów rodziny Brontë, oraz całkowicie innym doborem zdjęć oraz jest trochę przeredagowane – drobne różnice w doborze zdań dadzą się zauważyć, nie wpływa to jednak w żadne sposób na sens całości.

sobota, 9 kwietnia 2011

Powolutku się urządzam...

Przeprowadzka była decyzją nagłą i zupełnie spontaniczną, ale skoro już ją podjęłam, nie namyślałam się ani chwili. Obecny adres wyjątkowo mi odpowiada, blogspot oferuje lepsze warunki pisania i tworzenia bloga, pozwala na większą kreatywność i przejrzystość. Wiedźmia Chatka została odnowiona, obmieciona z kurzu i przewietrzona ^^ Można już zaglądać w gości, nawet kawą poczęstuję...
Oczywiście blog, tak jak Motyle Słów, będzie książkowy i recenzyjny. W większości, bo czasem wiedźmę nachodzi ochota na luźne wpisy, nie związane z lekturowymi praktykami ^^ Opinie są czysto subiektywne, nie należy ich więc traktować jako ostatecznych, w końcu jestem zwykłą czytelniczką, którą czasem coś zachwyci, czasem coś zirytuje i chce się tym podzielić. Jeśli wstąpicie na filiżankę kawy (czytaj: pozostawicie po sobie wpis) będzie mi miło, ale nie obrażę się, jeśli nie zostawicie żadnego śladu. W końcu nie każdy jest kawoszem ^^
Tyle. Zapraszam w progi starej/nowej Wiedźmiej Chatki!